Popularne na Variety
„Kochamy kino”. Tak Netflix rozpoczął oświadczenie, które wydał na Twitterze w odpowiedzi na doniesienia o wysiłkach Stevena Spielberga, by przeforsować nowe wytyczne dotyczące kwalifikowalności filmów do rywalizacji o Nagrody Akademii Filmowej. (Choć związek był oczywisty, oświadczenie Netflixa nigdy nie wymieniało Spielberga z imienia i nazwiska.)
Spielberg, członek rady gubernatorów Akademii, nie wyartykułował jeszcze publicznie żadnej propozycji. Ale w oparciu o jego wypowiedzi („Once you commit to a television format you’re a TV movie”), oraz w oparciu o fakt, że Netflix już udowodnił swoją gotowość do wystawienia pretendenta do Oscara w więcej niż kilku salach kinowych, wydaje się prawdopodobne, że Spielberg będzie naciskał na Akademię, aby wymagała czegoś w rodzaju trzymiesięcznego okna między premierą kinową filmu a jego dostępnością w serwisach streamingowych. Każdy film, który pojawiłby się w serwisach streamingowych przed tym okresem, nie miałby prawa do Oscarów. Potencjalne wytyczne byłyby skierowane bezpośrednio do Netflixa, z jego krótkim do nieistniejącego okienkiem. Ale czy to sprawiedliwe wobec firmy, która kocha kino?
Nie musimy już oglądać filmu, nawet świetnego, w kinie; nie było to konieczne od blisko 70 lat. Przed streamingiem mieliśmy DVD, a przed DVD mieliśmy VHS, a przed VHS mieliśmy Sunday Night Movie (lub 4:30 matinee), a przed tym wszystkim można było oglądać Late Show w telewizji w każdą noc tygodnia. Więc oglądając film w domu, i chilling z nim, nie jest ani wielka sprawa, ani nowa rzecz.
Ale oglądanie filmu w domu w dniu, w którym wychodzi jest bardzo nowy. Doprowadzone do logicznego ekstremum (lub nawet w połowie drogi), podważa podstawowy silnik ekonomiczny, który napędzał Hollywood przez ostatnie 100 lat, lub tak długo, jak istnieje Hollywood. Ujmując rzecz praktycznie i konkretnie: Gdybyś wiedział w ten weekend, że za dwa tygodnie będziesz mógł obejrzeć „Kapitana Marvela” w swoim salonie za opłatą, powiedzmy, 75 dolarów, czy poszedłbyś i zobaczył go w kinie? A może poczekałbyś, żeby zobaczyć go w domu? Różni ludzie będą mieli różne reakcje. I każdy może stworzyć swój własny przykład (czy czekałbyś na obejrzenie „A Star Is Born”? „Sorry to Bother You”? „The Favourite”? „Bumblebee”?), opierając się na własnych przyzwyczajeniach i priorytetach. Ale kiedy się nad tym zastanowić, to oczywiste jest, do czego to wszystko zmierza. To potencjalnie największa zmiana paradygmatu w filmach od czasu wprowadzenia VHS, a może nawet większa.
Netflix, w różnych punktach, dał symboliczne premiery kinowe filmom takim jak „Mudbound” i „The Meyerowitz Stories (New and Selected)”. Te blink-and-you’ll-miss-it kinowe rundy są nowe reklamy „For Your Consideration”. W ciągu ostatnich czterech miesięcy firma zdobyła się na bardzo nietypowy krok, polegający na skręcaniu się w supełki, by udawać, że naprawdę cieszy się z tego doświadczenia. Nie tylko dała „Romie” symboliczne zwolnienie; film zagrał w ponad 100 niezależnych kinach i był tam trzymany przez miesiące, a Netflix faktycznie płacił kinom za ten przywilej. Jeśli to nie jest miłość, firma wydaje się mówić, to co to jest?
Inne dowody: Fakt, że Netflix w ogóle zajął się „Romą” – choć warto zauważyć, że Netflix tak naprawdę nie wyprodukował tego filmu, a pomysł, że to zrobił, stał się powszechnym błędnym przekonaniem, po części napędzanym przez PR-ową machinę Netflixa, która zainspirowała wiele głosów w mediach do papugowania linii, że to oni robią filmy, których wielkie studia teraz nie chcą. Nie mogę wysłać nas do alternatywnego wszechświata, aby to udowodnić, ale uparcie myślę, że gdyby Netflix nigdy nie istniał, nagrodzony Oscarem reżyser Alfonso Cuarón nadal nakręciłby „Romę” i nadal byłaby ona nagradzanym fenomenem.
Oczywiście, Netflix robi „The Irishman” Martina Scorsese, kosztem co najmniej 125 milionów dolarów. W 2019 roku to stratosferyczny budżet dla filmu, który nie jest napędzanym przez CGI fantasy tentpoolem, a magia tej liczby, tak roztrząsana w dyskusjach o „Irlandczyku”, stała się własną formą reklamy. Jaka firma, w realnym świecie, wydałaby 125 milionów dolarów na gangsterską epopeję, która jest dziełem miłości Martina Scorsese? Odpowiedź jest niemal aksjomatyczna: firma, która kocha kino.
Rutynową rzeczą stało się oglądanie stosunkowo niedawnego filmu w domu. Jednak dla wielu z nas kino – jego religijne doświadczenie, jego większa niż życie jakość – jest wciąż czymś, co odbywa się w kinach. I nie uważam, by było to przestarzałe przekonanie. Oglądanie w domu i oglądanie w kinie współistnieją, i przez długi czas nie walczyły ze sobą (wprowadzenie VHS okazało się, już na początku, zaskakującą poduszką finansową dla Hollywood). Ale nie jest reliktem idei stwierdzenie, że esencją kina pozostaje doświadczenie kinowe.
Żyjemy teraz w czasach, które są tak wybiegające w przyszłość, tak zafiksowane na możliwościach technologii, tak refleksyjne w swojej lojalności wobec nowego w przeciwieństwie do starego, że kiedy mówisz o formacie przyszłości vs. formacie przeszłości, każde przywiązanie do formatu przeszłości może nieść aurę przestarzałego dinozaura. (Wszyscy byliśmy w kawiarni i myśleliśmy sobie, spoglądając na osobę po sześćdziesiątce w rogu, jakby była jakimś stworzeniem w zoo, „Patrzcie, on wciąż czyta drukowaną gazetę!”)
Patrząc w tym kontekście, próba Stevena Spielberga, aby spróbować wznieść płot między tym, co robi Netflix (wypuszczać filmy przez streaming, a kilka razy w roku posypać je do kin), a tym, co robi Akademia (uznać filmy, które grają dla publiczności w kinach jako filmy) została zaatakowana, przez niektórych członków Akademii, a zwłaszcza przez partytury internetowych fanów filmowych, którzy są prawdopodobnie poniżej 40-tki, jako ostatni oddech archaicznego sposobu widzenia rzeczy.
Reszta tego oświadczenia Netflix przeczytać: „Oto kilka rzeczy, które również kochamy: Dostęp dla ludzi, którzy nie zawsze mogą sobie na to pozwolić lub mieszkają w miastach, w których nie ma kin. Dzięki temu wszyscy, wszędzie, mogą cieszyć się premierami w tym samym czasie. Dać filmowcom więcej sposobów na dzielenie się sztuką.” Oświadczenie pytało, pośrednio: Czy jesteś przeciwny tym rzeczom? I reakcja online przeciwko Spielbergowi w zasadzie potraktowała go tak, jakby był.
W podtekstowy sposób, polityka tożsamości weszła w to. Spielberg jest „starym, białym mężczyzną”, próbującym trzymać się swojego uprawnionego sposobu robienia rzeczy, podczas gdy Netflix – reprezentujący szybkość, dostęp, demokratyzację, mnogość głosów – jest siłą techno-buntowniczej rebelii otwierającej świat na większe możliwości. I tak jak Netflix użył dzieła sztuki, jakim jest „Roma”, jako jednofilmowego wyznacznika czystości intencji firmy, tak wielu obserwatorów wkupiło się w przesłanie reklamy, które brzmi: Czy chcemy Akademii, która dyskwalifikuje „Romę” z rywalizacji o Oscary, ale rozwija czerwony dywan dla filmu studyjnego, który gra zgodnie z zasadami, ale nie jest tak dobry? Bitwa Netflix vs. Spielberg stała się, w kategoriach mitycznych, przypadkiem buntownika-destruktora vs. Człowieka, a w dzisiejszych czasach kto chce być po stronie Człowieka? The disruptor has all the cred.
Yet even as Netflix, so far, seems to be winning the social-media publicity campaign, the idea persists that the company puts movies into the kiners not just because it loves cinema, and not just to make a profit (as every company in the history of movies has done), but because it has an ulterior motive. Firma chce udowodnić, że kocha kino. Bo robiąc to, może woo twórców filmowych, i publiczności, musi stać się przemysł sam w sobie. Może przekonać ich do siebie na tyle, by stworzyć kino na nowo. A jeśli okaże się, że wizja tego, jak wygląda kino – czym jest kino – po przerobieniu nie będzie dotyczyła sal kinowych, to niech tak będzie. Dla Netflixa nie będzie to miało znaczenia, bo Netflix będzie już właścicielem waszych nawyków oglądania. Czy to kino, czy nie, to jeden wielki biznesplan.
I właśnie dlatego, bardziej niż nie, jestem ze Stevenem Spielbergiem w sprawie jego prawdopodobnej propozycji zmiany wytycznych Akademii. On nie jest dissing co Netflix robi. Próbuje wyodrębnić i zachować DNA kina – zachować istotną definicję tego, czym są filmy, w odróżnieniu od tego, co oglądamy w telewizji. Idea przedłużonego okna kinowego, lub czegoś podobnego, byłaby unowocześnioną wersją starego wymogu, który film musiał spełnić, by zostać nominowanym do Oscarów: tygodniowego okresu kwalifikacyjnego. To było przed streamingiem, ale to naturalne, że tak jak technologia zmienia nawyki, zmienia protokół i zmienia zasady. To właśnie tygodniowy okres kwalifikacyjny stał się reliktem, trywialną obręczą, przez którą Netflix (lub ktokolwiek inny) może przeskoczyć.
Jeśli naprawdę chcesz, aby przypadek, że Spielberg jest w błędzie, to (aby grać adwokata diabła) dlaczego nie mieć film taki jak „Roma” kwalifikuje się do Oscarów w dniu, w którym otwiera się na usługach streamingowych? To logiczna kulminacja tego, co fani Netflixa popierają. Jednak nie rozwiązuje to prawdziwego problemu: czy technologia streamingu zdefiniuje na nowo czym są filmy? Bo jeśli film jest po prostu przesyłany strumieniowo, to co czyni go filmem? Dlaczego nie pozwolić setkom filmów, które są robione dla telewizji, aby zakwalifikować się do Oscarów?
W końcu, ta bitwa jest tylko zapowiedzią większej wojny strumieniowej, która ma nadejść: tej o to, jak długo wszystkie filmy, a nie tylko filmy Netflixa, będą grać w kinach, zanim będą dostępne w domu. Bo jeśli ten model rzeczywiście się zmieni, przy wsparciu największych studiów filmowych, i okienko skurczy się do miesiąca lub dwóch tygodni, wtedy wszystkie zakłady są odwołane. Netflix stoi teraz jak monolit, ale z tą potencjalną zmianą może wyglądać jak jeszcze jedna wykałaczka w wojnie o przyszłość kina.