Sanjay Leela Bhansali, 50, jest najbardziej komfortowy tylko z samym sobą. Choć lubi swoją matkę i siostrę, to najbardziej szczery i przejrzysty potrafi być tylko wobec siebie. Jest niezwykle spostrzegawczy i wrażliwy i doszedł do wniosku, że związki mu nie służą. W swojej pracy daje z siebie wszystko i żyje poprzez swoich bohaterów. Przed swoim nadchodzącym filmem Ram-Leela, w rozmowie z TOI opowiada o swoich miłosno-nienawidzących stosunkach z ojcem, swoim mentorze Vidhu Vinodzie Choprze i o tym, co sprawiło, że dodał Leela do swojego imienia. Fragment:
Jak pomyślałeś o zostaniu filmowcem?
Mój dziadek był bogatym człowiekiem, który zatrzymał się w bungalowie w Walkeshwar, ale w wieku 25 lat zbankrutował i musieliśmy przenieść się do miejsca o powierzchni 200 stóp kwadratowych, gdzie na łazienkę trzeba było czekać w kolejce przez dwie godziny. Mój ojciec produkował filmy w latach 50-tych, ale były to filmy takie jak Jaazi Lootera, których nigdy nie widziałem. Miałem pięć lat, kiedy zabrał mnie ze sobą do studia, gdzie kręcono kabaret. Zastanawiałem się, dlaczego ta dziewczynka miała na sobie tak mało ubrań, jadła jabłko i skakała na mężczyznę w równie małym ubraniu, a potem ciągle rzucali w siebie tym jabłkiem, bo nie trafiało we właściwy punkt. Byłam zafascynowana. Czekałam godzinami, żeby posłuchać Vividh Bharati, patrzyłam w małe lusterko i tańczyłam do piosenek Shammi Kapoora. Musiałam przechodzić przez dzielnicę czerwonych latarni, żeby iść do szkoły, ponieważ mieszkaliśmy dwie uliczki dalej. Ta jedna uliczka miała sześć teatrów, więc życie było fascynujące. Pewnego dnia przyszedł kufer z wszelkiego rodzaju perukami i kostiumami i to była dla mnie puszka Pandory. Postanowiłem zostać reżyserem. Mimo że byłam świetną uczennicą, studia były najgorszymi latami w moim życiu, bo jechałam tam tylko po to, żeby skończyć maturę. Zapisałem się do instytutu filmowego na kurs montażu i właśnie tam myślałem, że rozkwitnę. Straciłem ojca, kiedy byłem w instytucie i nie wiedziałem od czego zacząć, dopóki nie pojawił się tam Vidhu Vinod Chopra i nie zatrudnił mnie do nakręcenia piosenki w filmie Parinda. Potem wylądowałem asystując Vinodowi przez siedem lat.
Czego nauczyłeś się od Vinoda? Nauczyłem się od niego odwagi do mówienia i bycia nieustraszonym. Napisałby na swojej tablicy – 'Cholera, jestem dobry’ z autografem. Nauczył mnie wierzyć w swoją pracę i popychał mnie do mówienia. Mówił: „Jeśli nie będziesz mówić, jak zorganizujesz swoje pieniądze, jak porozmawiasz ze swoimi aktorami?”. To była faza początkowa. Oczywiście, kiedy już zacząłem mówić, kazano mi mówić mniej. Nauczyłem się dyscypliny i skupienia, z jakimi pracował. Chodziłem z nim na wszystkie sesje muzyczne i siedziałem u stóp RD Burmana, kiedy komponował swoje piosenki do filmu 1942: A Love Story. Burmanda mówił, 'Jeśli chcesz uczcić dobrą piosenkę, musisz jeść i świętować i natychmiast zamówić dobre jedzenie. W ciągu 50 minut zrobił Ek Ladki Ko Dekha To Aisa Laga, rzucił pióro, powiedział 'Machhi mangao’ i poszedł prosto do kuchni gotować jedzenie. Od tych dwóch osób nauczyłem się tej niewinności w odkrywaniu i ekscytacji swoją pracą. Oczywiście, RD odszedł i nie doczekał się sukcesu swojej muzyki.
Powiedz coś o RD Burmanie?
Porozmawiajmy o twoim ojcu?
Przez całe dzieciństwo mówiono mi, że filmy nie zarabiają pieniędzy i że to świat, w którym nie powinno się przebywać. Było wiele osób, od których musieliśmy brać pieniądze i wiele osób, którym musieliśmy płacić. Pamiętam, jak moja babcia zabierała mnie na piechotę z Bhuleshwar do Colaby, żeby odebrać 10 000 od producenta, któremu w przeszłości pożyczyliśmy pieniądze. Ten człowiek kazał nam czekać godzinami, a ona przez całą drogę powrotną powtarzała mi, jak nie należy grać w filmach. A jednak mój ojciec zabrał mnie 18 razy na Mughal-e-Azam. Przedstawił mi wszystkie rodzaje muzyki, od Bade Ghulam Ali Khan sahab do Dada Kondke. Więc byłem całkowicie zdezorientowany jako dziecko. Zostaliśmy umieszczeni w dobrej szkole, ale musieliśmy pożyczać pieniądze od naszych krewnych, aby zapłacić czesne. Oni zwlekali z oddaniem nam ich. Fakt, że przychodzili i prosili o zwrot pieniędzy, sprawiał, że nie wychodziłem z domu. Zacząłem czuć się odizolowany. Oparłem się tylko na muzyce, żeby się zakotwiczyć i zagłębiłem się w swój wyimaginowany świat. Mój ojciec miał miłość do życia i żył po królewsku, mimo że nie było nas na to stać. Więc ja popadłem w drugą skrajność – całkowitego niedostatku i prostoty, aby zaoszczędzić na przyszłe czasy. Kochałem go ogromnie, ale nie potrafiłem tego wyrazić. Dziś tego żałuję. Żałuję, że on nie żyje. Czerpię od niego mój gniew, estetykę i cierpienie. Czuję jego obecność, bo sam jestem zbyt przeciętnym człowiekiem, żeby robić takie filmy, jakie robiłem. Wciąż jeżdżę do naszego starego domu, puszczam starą muzykę w samochodzie, żeby go przeżyć. Spełniam to, o czym on marzył.
Czy są gwiazdy, z którymi pracowałeś, które są Twoimi przyjaciółmi?
Przychodzą i odchodzą, a wszystkie relacje są przejściowe i transakcyjne. Ale Salmana i Rani nazwałabym moimi przyjaciółmi. Byli ludźmi, z którymi byłam najbliżej i których kochałam ogromnie. Zdaję sobie sprawę, że niczego od nich nie chcę i oni też nie. Salman był temperamentny. Sajid i Farah Khan rozmawiali z nim o tym, że jestem reżyserem walczącym o przetrwanie podczas Khamoshi, kiedy po raz pierwszy spotkałem się z nim w Filmistanie. To były moje urodziny, a on kazał mi czekać sześć godzin. Ale niespodziewanie, kiedy mnie zobaczył, powiedział: 'Znam cię. Mamy jakiś karmiczny związek. Był dobrym człowiekiem i dbał o małe rzeczy, ale starał się być bachorem. Wewnątrz jest fakirem, który prowadzi proste życie. Rani żyje dla swoich rodziców i ludzi, których kocha i jest bardzo ekspresyjna. Oboje dali mi dużo wiary w siebie.