„Włóż tam swoje ręce. Uważaj jednak, żeby nie zgnieść palców. Trzymaj je prosto, w ten sposób” – powiedział chirurg, a następnie zademonstrował. „Ściśnij delikatnie, bo inaczej przebijesz mięsień sercowy”. Spojrzał mi w oczy, „Czy kiedykolwiek wcześniej wykonywałeś otwarty masaż serca?” zapytał.
Wpatrywałem się w dół w zachwycie, kręcąc głową. Przede mną leżała obnażona klatka piersiowa pacjentki, łuki jej żeber były rozchylone przez szczęki rozwieracza. Jej osierdzie, włóknisty worek pokrywający serce, został rozcięty, a wewnątrz tej ziarnistej otoczki serce fibrylowało. „Jak worek robaków”, pomyślałem, przypominając sobie termin z niezliczonych tekstów medycznych.
To wszystko zaczęło się dla mnie 15 minut wcześniej na klatce schodowej podczas kolejnego pracowitego poranka jako stażysta medycyny rodzinnej na chirurgii. Zajmowałem się swoimi sprawami, idąc na górę, aby wypisać pana Rossignol* do ośrodka rehabilitacji alkoholowej, kiedy napowietrzny pager szpitala zatrzeszczał: „Zespół oddechowy na ostry dyżur STAT!”, a chwilę później „Załoga sali operacyjnej na ostry dyżur STAT!”. Najwyraźniej nie był to przeciętny nagły wypadek, więc przerwałem wspinaczkę i pogalopowałem w dół po schodach.
Wydział ratunkowy był sceną pandemonium. Z jednego z pomieszczeń wysypała się gromada personelu w workowatych, niebieskich fartuchach sali operacyjnej, odsłaniając miejsce akcji. Pijany kierowca potrącił 28-letnią kobietę, gdy była w drodze, by odebrać swoje dziecko z przedszkola. Kierowca drugiego samochodu był nam dobrze znany. Jego prawo jazdy zostało trzykrotnie odebrane za jazdę pod wpływem. Bywał na oddziałach naszego szpitala, kiedy jego znękana dziewczyna nie chciała go wpuścić z powrotem do swojego domu. Dzisiaj szczęście mu dopisało; nie odniósł poważnych obrażeń i leżał po drugiej stronie sali na noszach, krzycząc na pielęgniarki, żeby wypuściły go do domu. Jedna z nich spojrzała na mnie i skinęła głową na odurzonego mężczyznę. „Słyszałeś to stare powiedzenie,” powiedziała, „Bóg opiekuje się pijanym.” Zrobiła pauzę. „Szkoda, że nie opiekuje się również matkami,” dodała.
Kobieta była przytomna, kiedy oddział ratunkowy ją znalazł, ale poszła w szoku, podczas gdy załoga pogotowia wydobyła ją z jej rozbitego samochodu. Jej żyły szyjne wybrzuszały się, gdy lekarz z ER intubował ją. Potem chirurg założył rękawiczki i usunął pielęgniarki z drogi. Spojrzał na mnie. „Chodź tu,” powiedział.
Malowaliśmy jej klatkę piersiową sterylnym roztworem, gdy monitor pokazywał bicie jej serca wpadające w niebezpieczną arytmię, a potem znów wracające do normy. Jej palce zrobiły się niebieskie, a potem popielatoszare z braku tlenu, mimo wysiłków anestezjologa z respiratorem workowym. „
Wyjęłam ogromną kardiologiczną igłę z plastikowej osłonki, mając nadzieję, że moje ruchy zamaskują drżenie rąk. Wyglądała na niemożliwie długą, jak rekwizyt z filmu o Frankensteinie. Zatrzymałem się z igłą nad jej klatką piersiową i spojrzałem w górę. Chirurg skinął na mnie.
Uczucie wbijania igły przez warstwy jej ściany klatki piersiowej było dziwne. Tkanki zdawały się przylegać do trzonu, gdy posuwałem się do przodu, aż poczułem delikatne pyknięcie. Nagle strzykawka zakwitła ciemnokarmazynową krwią. Chirurg szturchnął mnie i wskazał na monitor. Podczas gdy my patrzyliśmy, on śledził znajomy wzór normalnego rytmu zatokowego. Zmniejszenie ciśnienia krwi nagromadzonej wokół serca pozwoliło mu znów normalnie bić. Kiedy się oddalałem, potknąłem się. W napięciu przez cały czas zaciskałem palce u stóp w butach.
Powrót pacjentki do zdrowia był krótkotrwały i wkrótce ponownie wpadła ona w migotanie komór. Igła kardiologiczna zakrzepła, a chirurg wezwał pogotowie ratunkowe. Przy migających nam przed oczami światłach karetki, chirurg otworzył jej klatkę piersiową. Szybkimi, pewnymi pociągnięciami przeciągnął ostrze skalpela po jej żebrach i odsłonił kremowo-żółty tłuszcz pod powierzchnią skóry. Jej żebra chrupnęły, gdy szczęki retraktora zatrzasnęły się i otworzyły. Wewnątrz jamy klatki piersiowej lśniąca szara powierzchnia jej płuc odbijała się w tę i z powrotem.
Chirurg sięgnął do jej wnętrza i wydobył jej serce. Jednym pewnym pchnięciem przebił worek osierdziowy. Wyciągnął galaretowate garście skrzepu. Wkrótce misa jej klatki piersiowej wypełniła się krwią już rozrzedzoną i rozcieńczoną od płynów, które spływały do jej żył. „Idziemy na górę”, krzyknął przez ramię do czekającej załogi sali operacyjnej, a potem podał mi jej wijące się serce. „Ściśnij,” mruknął.
Jasne światła sali operacyjnej nie zdołały pokazać źródła jej krwawienia. Trudziliśmy się nad nią, gdy anestezjolog zaśmiecał podłogę pustymi workami po krwi. Wysysałem płyn z jej jamy klatki piersiowej tak szybko, jak on mógł go wlać do jej żył, i nic nie powstrzymywało przepływu. W końcu chirurg zlokalizował tryskający, poszarpany kikut, zbyt krótki, aby go zacisnąć – główna tętnica płucna została oderwana u podstawy. Ale do tego czasu jej serce migotało już zbyt długo, by mogła wrócić do zdrowia. Jej opuszki palców i wargi stały się woskowate i białe. „Ona nie może przeżyć tego urazu” – westchnął chirurg. „Czas przestać.” Anestezjolog skinął głową, a ja niechętnie zrezygnowałem z mojego stanowiska przy jej sercu. Przez chwilę bezskutecznie szarpało, a potem jakby zadygotało i zatrzymało się. W tym momencie nawet jej mięsień sercowy wyglądał blado.
Zdjąłem fartuch, moje buty ześlizgnęły się po nasączonych gąbkach leżących u moich stóp. Chirurg wyciągnął do mnie rękę. Czułem, że jest twarda i solidna, zupełnie nie przypominała miękkości serca, które chwytałem przez ostatnią godzinę. Podziękował mi za pomoc.
Wyszłam z sali operacyjnej, ramiona miałam pochylone, a fartuch przylegał mi do wilgotnych pleców. Na klatce schodowej zaczęłam schodzić w dół, w kierunku wyjścia. Potrzebowałem przerwy, trochę czasu na przemyślenie tego, co właśnie zobaczyłem. Myślałem, że książki i filmy przygotowały mnie na myśl o nagłych wypadkach w szpitalu, ale one oferowały obrazy nieomylnych lekarzy i nietykalnych pacjentów. Wiedziałam o białym fartuchu, ale nie o zakrwawionych rękawiczkach, nieruchomym sercu i niemowlęciu bez matki płaczącym samotnie w żłobku. Szczególnie nie byłam przygotowana na pijanego mężczyznę, który to wszystko spowodował. Pomyślałem, że prawdopodobnie zobaczę go jutro na obchodzie, i znowu w przyszłym tygodniu, i w następnym, po niezliczonych ponownych przyjęciach. Mogłabym go poznać i poczuć do niego urazę, podczas gdy prawdopodobnie nigdy nie poznałabym imienia niemowlęcej córki dzisiejszej ofiary. Ciężar tego wszystkiego zawisł nade mną i potknąłem się w kierunku ściany. Potem odsunęłam od siebie myśli, otrzepałam biały fartuch i z trudem podniosłam się z łóżka; musiałam jeszcze załatwić przeniesienie pana Rossignola na oddział detoksykacyjny. Introspekcja nie jest dobrym lekarstwem podczas roku stażu.